logo

wtorek, 5 listopada 2013

Cuvée Préphylloxérique

Niepozorna parcela, zaledwie sześćset krzewów wciśniętych między sad a wysoką ścianę gaskońskiego domu. W pół drogi między Saint Mont a Sarragachies. Trochę ukryta przed wzrokiem ciekawskich – żeby się do niej dostać, trzeba zatrzymać samochód w płytkim rowie i wspiąć się na kilkumetrowy pagórek. Nim wejdziemy między rzędy winorośli, powita nas tabliczka z napisem „Monument Historique”. Widywałem takie na starych ratuszach, kościołach i cmentarzach. W winnicy widzę po raz pierwszy.

A jednak te kilkaset krzewów stanowi nie tylko dobro narodowe Francuzów, ale autentyczny zabytek – jedyny we Francji żywy zabytek. Krzewy posadzono w 1880 roku i od tego czasu rodzą smaczne, zdrowe owoce. I co najważniejsze – nigdy się do nich nie zbliżyła nawet przeklęta filoksera. Piaszczyste gleby, po których stąpamy przyglądając się kolejnym krzewom, okazała się barierą nie do pokonania dla małego, wstrętnego szkodnika.

Ta maleńka parcela to zarazem coś na kształt ogrodu botanicznego: rośnie tu ponad dwadzieścia różnych odmian winorośli! W tym siedem, których po dzień dzisiejszy nie udało się uczonym ampelografom zidentyfikować (noszą więc tymczasowe nazwisko właściciela działki – Pédebernade – z odpowiednim numerem).



Z owoców rosnących na tej działce nie będzie wina – to swoisty pomnik, przy których lubią sobie strzelić fotkę kolejni ministrowie rolnictwa. Ale takich prefilokserycznych crus jest w apelacji Saint Mont jeszcze kilka. Z jednej z nich, w całości obsadzonej 130 letnim tannatem, spółdzielnia Plaimont wytwarza wino wielkiej klasy: Cuvée Préphylloxérique. Zaledwie 1350 butelek, właściwie nie na sprzedaż.

Kosztujemy go w urokliwej atmosferze starego refektarza w potężnym, górującym na miasteczkiem Saint Mont klasztorze. Wino nalewa prezydent apelacji Saint Mont, w nieodłącznym czarnym berecie. Wino jest gęste, oleiste, pięknie ułożone, dotknięte zaledwie baryłką. Choć ma mocną, zaczepną końcówkę i zaledwie rok, sprawia wrażenie kompletnego, dojrzałego, pełnego.

Po krótkiej wymianie zdań w niezrozumiałym dla nikogo z uczestników kolacji polskim narzeczu podjęliśmy decyzję: jeśli odmówią nam skrzyneczki tego wina, zabarykadujemy się w monasterze i będziemy ostrzeliwać do skutku. Mury grube, strategiczna lokalizacja na wzgórzu działają na naszą korzyść. Ale dali, dali skrzyneczkę, z dobrego serca, choć za gotówkę, bo chłopaki z Gaskonii do serca przyłóż.

Mogliśmy, rzecz jasna, wypić na miejscu i słowa nie pisnąć. Przyszło nam do głowy. Ale nie – taki „dar” uczy kultury. Wino przyjedzie do Krakowa i podzielimy się nim z naszymi gośćmi podczas klubowej degustacji z udziałem samego Hugh Johnsona. Co najmniej 30 obdarzonych refleksem winomanów ma zatem niepowtarzalną szansę skosztować wina z zabytkowych krzewów, zamknąć oczy i przenieść się na moment myślą do czasów, w których winiarzom, zamiast natrętnej mszycy, śniły się po nocach żony, matki i kochanki.

Klubowa degustacja win - 13 listopada 2013, godz. 16.00-18.00, Dwór Sieraków k/Krakowa. Więcej tu… oraz tu ...

czwartek, 12 września 2013

Piękno dysonansu

Miałem może osiemnaście, może dziewiętnaście lat, kiedy – pod wpływem mody wspomaganej kolejnymi tomami BB, czyli Biblioteki Bestsellerów Wydawnictwa Literackiego – pochłaniałem, wraz z kolegami różnych Marquezów, Borgesów i Cortazarów. Niewiele pamiętam z tamtej gorączkowej i masowej lektury z jednym wyjątkiem: otóż nie potrafiłem nigdy zrozumieć tych wszystkich Aurelianów i Jose Arcardiów, którzy znajdowali szczerą i powtarzalną rozkosz w uprawianiu miłości z kobietami przedstawianymi przez narratora – by tak oględnie rzec – jako nie najhojniej przez naturę wdziękami obdarzone. Wszystkie te Nigromanty o biodrach klaczy „pachnące zwiędłymi liśćmi” fascynowały moich bohaterów, mnie raczej napawając naiwną niechęcią.

Cóż! Człowiek był młody, głupi, z życia jeszcze wiele nierozumiejący – rozglądał się za kobietami o urodzie wygładzonej, wolnej od skaz, zmarszczek czy piegów nie daj Boże, niespecyficznej, pozbawionej charakteru, okrągłej, proporcjonalnej i symetrycznej. Z rudych się śmiał, tych w okularach nie poważał, uciekał przed nadmierną krągłością.


Młodość to na szczęście przypadłość, która z czasem sama mija, a wiek podeszły (w skrócie: ubytki w uzębieniu, zainteresowanie czterdziestolatkami, lumbago) wyostrza zmysły i znacząco modyfikuje rozumienie piękna. Drobne niedoskonałości, zamiast odstręczać, przyciągają uwagę, asymetrie dodają intrygującego uroku, pewna przesada tu i ówdzie podkreśla unikalność i zaostrza ciekawość. Piękno dojrzałe nie potrzebuje naiwnej dziecięcej harmonii – jest pięknem zgrabnego dysonansu. Tyle o kobietach. Teraz o winie. Z winem jest tak samo.

Wśród bowiem wielu błędów, jakie podczas winifikacji mogą się winu przydarzyć, są takie, co do których nie zawsze i nie wszędzie ośmielam się mieć pewność, że czynią winu szkodę. Są takie niedociągnięcia, które czynią wino bardziej intrygującym, innym, niecodziennym, które wybudzają nas, krytyków, z dogmatycznej drzemki podczas konkursów i degustacji. Mówimy wtedy o winach kontrowersyjnych – jednych z marszu odrzucają, innym dostarczają wzruszeń niezwykłych.

Kontrowersyjne mogą być nuty benzyny w starych rieslingach, stajenny smrodek bakterii brettanomyces, nadmiar tzw. kocich sików, drapieżne garbniki, uszczypliwa kwasowość czy wyraźne utlenienie. Od pewnego czasu coraz częściej łapię się na tym, że zamiast wyraźnego absmaku, niektóre z takich lekko zwichrowanych win budzą we mnie sentyment. W arkuszu sędziowskim wstawiam jeszcze surowe i sprawiedliwe minusy, ale w duchu myślę sobie: ależ by to się ślicznie nadawało do wieprzowej wątróbki! Takie wino zapada mi w pamięć, do niego wracam w myślach, kiedy te wszystkie okrągłe i ugrzecznione, obrzydliwie do siebie podobne wina nagradzane srebrnymi medalami dawno już zatarły po sobie najmniejszy ślad.

Znudzenie zwykłością, powtarzalnością, utartymi prawidłami? Z pewnością. Co jeszcze? Może potrzeba odkrywania piękna zakrytego przed oczami całej reszty niedowidzących? Odkrywania na własną rękę, po swojemu, bez dzielenia wspólnych gustów i smaków większości.
Nie takie się rzeczy, z wiekiem, dzieją z człowiekiem.


piątek, 21 czerwca 2013

Różne odcienie czerni

Wkrótce minie dwadzieścia lat od oficjalnej śmierci apartheidu, ale tu, w Kraju Przylądkowym, wciąż trzeba znać się na kolorach. Bez tego ani rusz. Dla dobrze wychowanego Europejczyka subtelne odcienie na śniadych twarzach bywają nie do odróżnienia, a to wprowadza – jak przekonuję się tu niemal codziennie – sporo zamieszania.

Przygotowując się do spotkania z Ntsiki Biyelą, słynną na cały świat pierwszą czarną winemakerką w Południowej Afryce, ani przypuszczałem, że już kilka dni wcześniej skosztuję prześlicznej serii win wyprodukowanych pod czujnym okiem Carmen Stevens, czarnej winiarki, która – jak się okazuje – ukończyła szkołę enologiczną osiem lat wcześniej od Ntsiki! Nie w Stellenbosch co prawda, na tamtejszym słynnym uniwersytecie (to tam profesor Abraham Perold stworzył odmianę pinotage), ale w instytucie rolniczym w Elsenburgu. Niemniej studia zaczęła już w 1993 roku, na rok przed pierwszymi wyborami, w których kolorowa większość obywateli mogła oddać swój głos. W swojej grupie Carmen była jedyną niebiałą kobietą (w ogóle przyjmowano wówczas tylko jedną kobietę na każdy rok, obojętne jaki by miała kolor skóry). Przyjęto ją dopiero za czwartym razem, trzykrotnie odrzucając z powodu… nieuregulowanego stosunku do służby wojskowej. Jak wiadomo bowiem powszechnie, nie może znać się na winie, kto nie służył w marynarce…

Carmen Stevens

A jednak to Ntsiki Biyela należy się miano pierwszej czarnej winemakerki, choć swoje studia w Stellenbosch ukończyła dopiero w 2003 roku. Dlaczego? Otóż dlatego, że ciemnoskóra Carmen wcale nie jest czarna, ale zaledwie „kolorowa”. W języku apartheidu „czarni” to przede wszystkim Zulusi, Khosa i Sotho  zaś ciemnoskórzy potomkowie kolonistów i miejscowych natywnych Afrykańczyków, należą do kategorii „kolorowych”. Do tej ostatniej zaliczano także – albo nie zaliczano, zależnie od decyzji politycznych – Azjatów, z których z kolei wyłączano np. Japończyków. Dla nich zarezerwowano tytuł „honorowych białych”! Uff! Niełatwo spamiętać, a jeszcze trudniej stosować w praktyce. Na szczęście zdążyliśmy się z Carmen na tyle polubić, że zadałem jej w wprost pytanie tyleż naiwne co niepoprawne polityczne: „Czy ty, do cholery, jesteś czarna czy nieczarna?” – I otrzymałem odpowiedź sytuującą ją precyzyjnie na wykresie szarości. Na nasze potrzeby ustaliliśmy zatem, że jest „honorowo” czarną winemakerką. Wina zresztą robi cudowne, co zamierzam szczegółowo opisać w najbliższym numerze „Czasu Wina” poświęconym kolorowym winemakerom w RPA.   

Ntsiki Biyela
Ntsiki Biyela tymczasem, to osobna, niezwykła historia. O ile Carmen marzyła o robieniu wina, Ntsiki, urodzona w maleńkiej zuluskiej wiosce, 800 mil od najbliższej winnicy, o winie nie wiedziała zupełnie nic. Nosiła wodę z odległej studni, codziennie pokonywała siedem kilometrów z wielką wiązką chrustu na opał i uczyła się w miejscowej szkole pozbawionej dachu. Kiedy w ramach rządowego programu otrzymała stypendium od South African Airlines, wszyscy w wiosce myśleli, że zostanie… pilotem. A pierwszy łyk wina wzięła do ust już jako studentka enologii! Wspomina, że było dość obrzydliwe. Jakim cudem w ciągu kilku kolejnych lat studiów (nie znała Afrikaans, a większość zajęć prowadzona była w tym właśnie języku) odkryła w sobie nie tylko pasję ale nadzwyczajny talent winiarski? Dość powiedzieć, że pierwszy wykonany przez nią w butikowej winiarni Stellekaya Cape Cross rocznik 2004 zdobył złoty medal w prestiżowym konkursie Micheangelo Awards. I tak się zaczęło…
Urzeczony zarówno urodą jak i namacalnym efektem pracy obydwu winemakerek odsuwam w czasie rozstrzygnięcie kwestii pierwszeństwa. Czy to w końcu aż takie ważne, kto i kiedy zabłysnął na firmamencie afrykańskiego winiarstwa? Dość, że obydwie panie rzucają na kolana. A kiedy ogień w kolonialnym kominku przygasa, a nos nie pozwala się wydobyć z kieliszka wypełnionego afrykańskim kabernetem, wszystkie winiarki są czarne…

Wprost z najbliższych okolic Stellenbosch, Południowa Afryka   

Michał Bardel




poniedziałek, 3 czerwca 2013

Świat najlepszy z możliwych

Chyba każdy z nas miał kiedyś – osobliwie w młodości – poczucie, że urodził się zbyt późno. Ja, dla przykładu, utopiony dwadzieścia lat temu w Dostojewskim i Conan Doyle'u, przeklinałem los, który nie rzucił mnie na świat w ostatniej dekadzie XIX wieku, w te londyńskie czy petersburskie mgły, stukot dorożek, półcień lamp gazowych, swąd gustownych fajek i pyrczenie imbryków do herbaty. W czasy, gdy mężczyźni wykazywali jeszcze jaką taką fantazję w ubiorze (był to bowiem moment historyczny – jakże piękny – w którym nie rżnięto gotowych garniturów w standardowych rozmiarach), architekci nie musieli się wstydzić swoich projektów, na ulicy można było spotkać ludzi bez dyplomu magistra i nawet zbrodniarze byli jacyś tacy bardziej pociągający.


Miewałem, a jakże, o wiele bardziej dalekosiężne tęsknoty, choć nigdy nie dałem się ponieść marzeniom głębiej niż do republikańskiego Rzymu.

Z wiekiem, na szczęście, niemądre te mrzonki pryskają jak bańki mydlane. Czas uczy pokory, życie odkrywa ułudę pokus przeszłości. Niech sobie tylko wyobrażę zawartość pompejańskiej amfory, którą usłużny niewolnik ściągnąć by mi miał znad gorącego paleniska, niech sobie pomyślę o majątku, jaki musiałbym – bo jak żyć, panie premierze! – przez długie lata gromadzić, by zapewnić sobie jako tako wyposażoną piwniczkę w wiktoriańskim Londynie czy carskim Petersburgu. Ileż wyrzeczeń kosztowałby mnie łyk dobrego wina do obiadu! Ileż zachodu zadbanie o transport i odpowiednie składowanie! Jakże musiałbym być majętny, by codziennie do kolacji spożytkować coś nowego, nadającego się do picia…

Nie, nigdy, przenigdy! Cóż drętwe garnitury, cóż zmierzch czytelnictwa, cóż globalne ocieplenie! Żyjemy oto w najlepszym z możliwych światów i warto się dobrze zastanowić, nim wymienimy go – nawet jeśli tylko w marzeniach – na inny. W tym bowiem świecie, gdzie byśmy się nie znaleźli (może wyjąwszy pustynię Kyzuł-kum, duże połacie Nepalu i Wysową-Zdrój) w ciągu dwóch kwadransów jesteśmy w stanie kupić wino... no dobrze, może nie znakomite, ale przynajmniej akceptowalne, bez większych błędów i wad, ot: w miarę przyzwoicie wykonane. Zaś włożywszy w to nieco wiedzy i trudu za 50 złotych możemy pozwolić sobie na coś naprawdę ujmującego.

Nigdy jeszcze w dziejach kultury ludzkiej wino nie było tak powszechnie dostępne, tak tanie i ostatecznie rzecz biorąc – uśredniając, uogólniając, równoważąc – tak dobre. Dla miłośników tego napoju nie było jeszcze nigdy tak wspaniałych czasów, jak dziś, kiedy mogą – bez większego trudu – kosztować rarytasów z najdalszych zakątków świata, od Alzacji po Australię, od Wirginii po Veneto.
I wszystko wskazuje na to, że przynajmniej w najbliższych latach gorzej nie będzie. Zostawmy więc na boku przyziemne pasje w rodzaju windserfingu czy kolekcjonowania obrazów i otwórzmy się na świat, który wita nas z otwartymi rękami. Pijmy wino, póki czasu. Będziemy kiedyś o tych czasach opowiadać wnukom.



środa, 10 kwietnia 2013

James Bond z Médoc


Jak wiadomo, pogoda dla Brytyjczyka ma wymiar niemal religijny. Angielskie serwisy informacyjne poświęcają jej więcej czasu i atencji niż rozgrywkom w krykieta, a etykieta towarzyska wymaga, by w rozmowie z Brytyjczykiem temat pogody poruszyć podczas pierwszych czterech minut. Najlepiej zresztą mieć o nadchodzącej aurze zdanie jak najgorsze. Potem już można swobodniej: świętej pamięci Margaret Thatcher, polo, golf, ciąża księżnej Kate, Manchester United, Falklandy...



Metafizycznej roli, jaką pełni pogoda w życiu przeciętnego Brytyjczyka, doświadczyłem na własnej skórze wiele lat temu, kiedy poszukując spokojnego miejsca na rodzinny urlop wynająłem zdalnie pokój w „urokliwym château” opodal Vaison-la-Romaine – ot tak, żeby mieć blisko do najważniejszych południoworodańskich apelacji. „Skosztuj naszych win” – zachęcała strona internetowa posiadłości nienaganną angielszczyzną. Dałem się skusić.

Château okazało się miłym wiejskim domem z wykonaną z pustaków wieżyczką dopiero co dobudowaną do pierwszego piętra, która dość żałośnie usprawiedliwiała dumną nazwę przybytku. Ale to nie wzbudziło jeszcze moich wątpliwości. Właściciel posługiwał się doskonale językiem angielskim, co było mi bardzo na rękę i także z początku nie dało do myślenia. „Nasze wina?” - odparł zagadnięty o możliwość degustacji – „Tu wszędzie są nasze wina. Proszę tylko spojrzeć. Nie, nie, my nie produkujemy własnych win. Mamy za to swoją marmoladę”. Marmolada była znakomita, a ja wciąż tkwiłem w przekonaniu, że trafiłem oto na nieco ekscentrycznego, ale w gruncie rzeczy sympatycznego francuskiego gospodarza. Dopiero rozgrzany do czerwoności kominek w jego prywatnym saloniku (była połowa sierpnia), dał mi poważnie do myślenia. Kiedy więc przy śniadaniu (była dopiero 9.00, a słońce już grzało niemożliwie) zaczął w celach towarzyskich narzekać na pogodę, zrozumiałem, że mam przed sobą modelowy egzemplarz brytyjskiego renegata, który – jak setki sobie podobnych – porzucił londyńską mgłę i słotę, by cieszyć się beztroskim życiem w słonecznej Prowansji.

Ta pouczająca przygoda przypomniała mi się w związku z niezwykłą osobą hrabiego Johna Umberto Salviego MW. Ten sympatyczny dziennikarz o powierzchowności Gandalfa (nieco tylko niższy), z pochodzenia Anglik o nie byle jakich włoskich korzeniach, z wyboru zaś Francuz, niestrudzenie od 40 lat przemierza świat pisząc o winie i kuchni, zasiada w niezliczonej liczbie rad i zarządów najważniejszych instytucji winiarskich na kuli ziemskiej (BCWW, FIJEV, AFJEV, SLWCV, INAO, IMW, IUO, FIG, AFGT, APCIG, CTB, GP, JSt.-E, CBM), jest jednym z pierwszych Masters of Wine w historii tego wyróżnienia i ma przy tym porządne wykształcenie enologiczne (studiował w Bordeaux pod Peynaudem).

John Salvi w mołdawskiej wytwórni  Cricova. Fot. M.Bardel

Szczególnie chętnie zapędza się w środkowo-europejski świat winiarski – zdążył go już bowiem poznać od nieco innej strony, kiedy to, w czasach Zimnej wojny, wywiad angielski przydzielił go do obsady ambasady brytyjskiej w Budapeszcie. „I was a spy, my friend...” – udało mi się tę opowieść usłyszeć z pierwszej ręki – „I was on Her Majesty’s Secret Service”. Jako biegle posługujący się językiem rosyjskim, John spędzał dnie i noce podsłuchując Sowietów w eterze. Dziś nie potrafi ro rosyjsku wypowiedzieć słowa – zapomniał, wyparł ze świadomości.

Od 35 lat mieszka na prawym brzegu Żyrondy, opodal Margaux, i od lat, miesiąc w miesiąc, sporządza wyczerpujące raporty o... pogodzie w Bordeaux. Można je znaleźć (za drobną opłatą) na jego stronach internetowych (http://john.salvi.free.fr/). „Bordeaux Weather Report” to jednak o wiele więcej niż komunikat meteorologiczny: to bardzo rzetelna analiza wpływu najważniejszych czynników pogodowych na bordoskie winogrady: pozycja obowiązkowa dla winnych inwestorów i – jak się spodziewam – przyprawiająca o dreszcze rozkoszy lektura dla każdego porządnego poddanego Królowej.

Mimo zaawansowanego wieku wciąż podróżuje: odwiedził nawet tak egzotyczny winiarsko kraj jak... Polska. Po winnicy Srebrna Góra oprowadzał go Wojciech Bosak. Zachwycony pobytem w naszym kraju spisał nawet artykuł na temat polskiego winiarstwa. „W głębi swojej ignorancji – pisze w relacji z krakowskich Bielan – sądziłem, że w Polsce nie ma żadnej kultury winiarskiej. Byłem w błędzie. Kultury winiarskiej co prawda rzeczywiście nie ma, ale BYŁA...”. Dzięki artykułowi Johna w świat poszła zatem informacja o dawnych dziejach polskiego rzemiosła winnego, a także o nieśmiałych próbach odrodzenia tej tradycji, jakie podejmują współcześnie polscy winiarze”.


poniedziałek, 11 marca 2013

Znasz to wino?


Nie przepadam za telefonami. Z różnych powodów. Jednym z nich jest potęgująca się z roku na rok obawa, że oto znów zadzwoni dobry znajomy i spyta: „Znasz to?”. Nastąpi chwila milczenia, po której usłyszę parę niewyraźnych zgłosek (to nazwa wina w jednym z obcych języków, którego mój dobry znajomy nie zna), triumfalne „merlot!” albo „chardonnay!” (to da się wymówić bez problemu) i wreszcie „rocznik 2006!” (mój znajomy wie już bowiem, że przy wyborze wina ważne są roczniki).  „I co? Warto to kupić?”. Jeśli będzie trzeba, znajomy opisze mi też etykietę, żebym mógł sobie łatwiej przypomnieć. A kiedy zawiodę wreszcie jego oczekiwania (a zawiodę bez wątpienia), kiedy pozostawię go na pastwę losu w jakiejś florenckiej albo skierniewickiej enotece, z której przyszło mu do głowy zadzwonić po konsultację, usłyszę (oby tylko uszami wyobraźni): „Taki z niego dziennikarz winiarski jak z koziej dupy trąba”.
Przywołuję zdarzenie, którego co najmniej kilkanaście razy w życiu doświadczyłem, nie po to, by sarkać na trudny los krytyków od wina, ani tym bardziej by naśmiewać się z dobrych znajomych. Przywołuję, bo za każdym razem, kiedy przychodzi mi rozczarować moich przyjaciół głębią swojej niewiedzy, uświadamiam sobie jak zupełnie niezwykłym i niedającym się z niczym innych w świecie porównać produktem jest wino. Znajdźcie mi bowiem na półkach sklepowych drugi równie różnorodny towar, występujący w tak niezliczonej liczbie marek. Jest sporo rodzajów papierosów, wiele gatunków piwa, serów, butów, torebek i perfum, ale gdzie im do win!
Etykiety win to świetna dekoracja a przy okazji jest co poczytać w wolnych chwilach ... fot. W.Giebuta

Nikt nigdy nie policzył, ile jest na świecie różnych etykiet wina. Nikt dobrze nie policzył nawet samych producentów (na oko jest ich dobrze ponad 100 tysięcy). Niech więc każdy z nich wyprodukuje choćby 10 etykiet na eksport (porządny producent w Burgundii ma ich w portfolio średnio około 40). Mamy okrągły milion różnych marek wina sprzedawanych w sklepach na całym świecie. Gdybym chciał zadowolić moich dobrych znajomych znajomością choćby połowy z nich, musiałbym kosztować dziennie 10 próbek przez… 135 lat. Nawet Robert Parker Jr., oby żył jak najdłużej, nie dociągnie…
Krótko mówiąc: można wymagać od eksperta motoryzacyjnego, by usiadł za kierownicą większości pojazdów wchodzących na rynek, można spodziewać się, że znawca koziego nabiału podróżując po świecie skosztuje kilkuset różnych kozich serów, ale potrzeba naprawdę wielkiego szczęścia, by nie spudłować w loterii towarzyskiej pod tytułem „Znasz to wino?”. Większości z nas, zawodowo zajmujących się winem, uda się w naszym krótkim życiu skosztować jakiejś zaledwie ułamek światowej produkcji. A i tu trzeba się będzie nieźle natrudzić.

Michał Bardel, 7 marca 2013, Kraków