logo

piątek, 21 czerwca 2013

Różne odcienie czerni

Wkrótce minie dwadzieścia lat od oficjalnej śmierci apartheidu, ale tu, w Kraju Przylądkowym, wciąż trzeba znać się na kolorach. Bez tego ani rusz. Dla dobrze wychowanego Europejczyka subtelne odcienie na śniadych twarzach bywają nie do odróżnienia, a to wprowadza – jak przekonuję się tu niemal codziennie – sporo zamieszania.

Przygotowując się do spotkania z Ntsiki Biyelą, słynną na cały świat pierwszą czarną winemakerką w Południowej Afryce, ani przypuszczałem, że już kilka dni wcześniej skosztuję prześlicznej serii win wyprodukowanych pod czujnym okiem Carmen Stevens, czarnej winiarki, która – jak się okazuje – ukończyła szkołę enologiczną osiem lat wcześniej od Ntsiki! Nie w Stellenbosch co prawda, na tamtejszym słynnym uniwersytecie (to tam profesor Abraham Perold stworzył odmianę pinotage), ale w instytucie rolniczym w Elsenburgu. Niemniej studia zaczęła już w 1993 roku, na rok przed pierwszymi wyborami, w których kolorowa większość obywateli mogła oddać swój głos. W swojej grupie Carmen była jedyną niebiałą kobietą (w ogóle przyjmowano wówczas tylko jedną kobietę na każdy rok, obojętne jaki by miała kolor skóry). Przyjęto ją dopiero za czwartym razem, trzykrotnie odrzucając z powodu… nieuregulowanego stosunku do służby wojskowej. Jak wiadomo bowiem powszechnie, nie może znać się na winie, kto nie służył w marynarce…

Carmen Stevens

A jednak to Ntsiki Biyela należy się miano pierwszej czarnej winemakerki, choć swoje studia w Stellenbosch ukończyła dopiero w 2003 roku. Dlaczego? Otóż dlatego, że ciemnoskóra Carmen wcale nie jest czarna, ale zaledwie „kolorowa”. W języku apartheidu „czarni” to przede wszystkim Zulusi, Khosa i Sotho  zaś ciemnoskórzy potomkowie kolonistów i miejscowych natywnych Afrykańczyków, należą do kategorii „kolorowych”. Do tej ostatniej zaliczano także – albo nie zaliczano, zależnie od decyzji politycznych – Azjatów, z których z kolei wyłączano np. Japończyków. Dla nich zarezerwowano tytuł „honorowych białych”! Uff! Niełatwo spamiętać, a jeszcze trudniej stosować w praktyce. Na szczęście zdążyliśmy się z Carmen na tyle polubić, że zadałem jej w wprost pytanie tyleż naiwne co niepoprawne polityczne: „Czy ty, do cholery, jesteś czarna czy nieczarna?” – I otrzymałem odpowiedź sytuującą ją precyzyjnie na wykresie szarości. Na nasze potrzeby ustaliliśmy zatem, że jest „honorowo” czarną winemakerką. Wina zresztą robi cudowne, co zamierzam szczegółowo opisać w najbliższym numerze „Czasu Wina” poświęconym kolorowym winemakerom w RPA.   

Ntsiki Biyela
Ntsiki Biyela tymczasem, to osobna, niezwykła historia. O ile Carmen marzyła o robieniu wina, Ntsiki, urodzona w maleńkiej zuluskiej wiosce, 800 mil od najbliższej winnicy, o winie nie wiedziała zupełnie nic. Nosiła wodę z odległej studni, codziennie pokonywała siedem kilometrów z wielką wiązką chrustu na opał i uczyła się w miejscowej szkole pozbawionej dachu. Kiedy w ramach rządowego programu otrzymała stypendium od South African Airlines, wszyscy w wiosce myśleli, że zostanie… pilotem. A pierwszy łyk wina wzięła do ust już jako studentka enologii! Wspomina, że było dość obrzydliwe. Jakim cudem w ciągu kilku kolejnych lat studiów (nie znała Afrikaans, a większość zajęć prowadzona była w tym właśnie języku) odkryła w sobie nie tylko pasję ale nadzwyczajny talent winiarski? Dość powiedzieć, że pierwszy wykonany przez nią w butikowej winiarni Stellekaya Cape Cross rocznik 2004 zdobył złoty medal w prestiżowym konkursie Micheangelo Awards. I tak się zaczęło…
Urzeczony zarówno urodą jak i namacalnym efektem pracy obydwu winemakerek odsuwam w czasie rozstrzygnięcie kwestii pierwszeństwa. Czy to w końcu aż takie ważne, kto i kiedy zabłysnął na firmamencie afrykańskiego winiarstwa? Dość, że obydwie panie rzucają na kolana. A kiedy ogień w kolonialnym kominku przygasa, a nos nie pozwala się wydobyć z kieliszka wypełnionego afrykańskim kabernetem, wszystkie winiarki są czarne…

Wprost z najbliższych okolic Stellenbosch, Południowa Afryka   

Michał Bardel




poniedziałek, 3 czerwca 2013

Świat najlepszy z możliwych

Chyba każdy z nas miał kiedyś – osobliwie w młodości – poczucie, że urodził się zbyt późno. Ja, dla przykładu, utopiony dwadzieścia lat temu w Dostojewskim i Conan Doyle'u, przeklinałem los, który nie rzucił mnie na świat w ostatniej dekadzie XIX wieku, w te londyńskie czy petersburskie mgły, stukot dorożek, półcień lamp gazowych, swąd gustownych fajek i pyrczenie imbryków do herbaty. W czasy, gdy mężczyźni wykazywali jeszcze jaką taką fantazję w ubiorze (był to bowiem moment historyczny – jakże piękny – w którym nie rżnięto gotowych garniturów w standardowych rozmiarach), architekci nie musieli się wstydzić swoich projektów, na ulicy można było spotkać ludzi bez dyplomu magistra i nawet zbrodniarze byli jacyś tacy bardziej pociągający.


Miewałem, a jakże, o wiele bardziej dalekosiężne tęsknoty, choć nigdy nie dałem się ponieść marzeniom głębiej niż do republikańskiego Rzymu.

Z wiekiem, na szczęście, niemądre te mrzonki pryskają jak bańki mydlane. Czas uczy pokory, życie odkrywa ułudę pokus przeszłości. Niech sobie tylko wyobrażę zawartość pompejańskiej amfory, którą usłużny niewolnik ściągnąć by mi miał znad gorącego paleniska, niech sobie pomyślę o majątku, jaki musiałbym – bo jak żyć, panie premierze! – przez długie lata gromadzić, by zapewnić sobie jako tako wyposażoną piwniczkę w wiktoriańskim Londynie czy carskim Petersburgu. Ileż wyrzeczeń kosztowałby mnie łyk dobrego wina do obiadu! Ileż zachodu zadbanie o transport i odpowiednie składowanie! Jakże musiałbym być majętny, by codziennie do kolacji spożytkować coś nowego, nadającego się do picia…

Nie, nigdy, przenigdy! Cóż drętwe garnitury, cóż zmierzch czytelnictwa, cóż globalne ocieplenie! Żyjemy oto w najlepszym z możliwych światów i warto się dobrze zastanowić, nim wymienimy go – nawet jeśli tylko w marzeniach – na inny. W tym bowiem świecie, gdzie byśmy się nie znaleźli (może wyjąwszy pustynię Kyzuł-kum, duże połacie Nepalu i Wysową-Zdrój) w ciągu dwóch kwadransów jesteśmy w stanie kupić wino... no dobrze, może nie znakomite, ale przynajmniej akceptowalne, bez większych błędów i wad, ot: w miarę przyzwoicie wykonane. Zaś włożywszy w to nieco wiedzy i trudu za 50 złotych możemy pozwolić sobie na coś naprawdę ujmującego.

Nigdy jeszcze w dziejach kultury ludzkiej wino nie było tak powszechnie dostępne, tak tanie i ostatecznie rzecz biorąc – uśredniając, uogólniając, równoważąc – tak dobre. Dla miłośników tego napoju nie było jeszcze nigdy tak wspaniałych czasów, jak dziś, kiedy mogą – bez większego trudu – kosztować rarytasów z najdalszych zakątków świata, od Alzacji po Australię, od Wirginii po Veneto.
I wszystko wskazuje na to, że przynajmniej w najbliższych latach gorzej nie będzie. Zostawmy więc na boku przyziemne pasje w rodzaju windserfingu czy kolekcjonowania obrazów i otwórzmy się na świat, który wita nas z otwartymi rękami. Pijmy wino, póki czasu. Będziemy kiedyś o tych czasach opowiadać wnukom.