logo

środa, 3 września 2014

Mokra robota

Umyśliłem sobie jakiś czasu temu tropić związki wina z szeroko pojętym rzemiosłem przestępczym. Podobnie bowiem jak ogromna część naszego społeczeństwa podzielam od lat dziecięcych niezdrową fascynację ciemną stroną ludzkiej duszy, która każe nam kraść, zabijać, torturować, szantażować, podpalać, gwałcić, mataczyć i fałszować, a którą jakoś bez większych trudności udaje mi się pogodzić z równie przecież niezdrową fascynacją winem.
for. Dorothy Fenu Rosinska
Tak powstał cykl moich opowieści zatytułowanych Kroniki kryminalne, które – jako redaktor naczelny dwumiesięcznika „Czas Wina” – pozwoliłem sobie z wdzięcznością przyjąć do druku i ozdobić zabawnymi rysunkami Andrzeja Zaremby. Kiedy następnie Wydawnictwo Znak zaproponowało mi, bym napisał zniewalającą książkę o winie, przyszło mi do głowy, by zbrodnię uczynić dla takiej publikacji przynętą.
Większość książek o winie, włącznie z najlepszymi, bywa bowiem nudna – zawodowcy dowiadują się z nich o tym, co sami dobrze wiedzą, tylko akurat na chwilę zapomnieli, zaś amatorzy toną w specjalistycznym żargonie jak szekspirowski książę Clarence w beczce małmazji (o nim też jest w książce mowa, to w końcu morderstwo polityczne par excellence!). A gdyby tak, pomyślałem sobie, a pan redaktor Damian Strączek zręcznie podchwycił, pokazać kilkanaście ważnych winiarskich regionów wychodząc za każdym razem od autentycznej kryminalnej historii? Bo jeśli są ludzie zdolni dla wina zabijać, kraść, truć, denuncjować własnego ojca, podpalać magazyny i wysadzać trakcje kolejowe, to w tym winie coś musi być!
To coś, to druga część opowieści, która wprowadza Czytelnika w świat największych apelacji, odmian i etykiet, uzupełniona życzliwą poradą, jak w polskiej rzeczywistości rynkowej mądrze wydawać pieniądze na najlepsze wina. W ten sposób – mam nadzieję – udało nam się wspólnie połączyć sensację z edukacją, zbrodnię z wiedzą, krew i spaleniznę z najwspanialszymi smakami i zapachami świata.
Książka w tych dniach właśnie trafia do księgarń. Czytelnik znajdzie w niej opowieści m.in. o winiarzach-terrorystach z Langwedocji, nieudanym sabotażu w La Romanée-Conti – najdroższej parceli świata, spektakularnych oszustwach aukcyjnych Rudy’ego Kurniawana, zawodowych przygodach z winem Joachima von Ribbentropa czy głośnym onegdaj przypadku otrucia wina mszalnego w zuryskiej katedrze. W ślad za sensacyjnym wstępem w sposób – jak mniemam – lekki i przystępny, wprowadzam PT Czytelników w dwanaście różnych regionów winiarskich świata, nie szczędząc anegdot i życzliwych porad. Kto by miał ochotę na taką podszytą dreszczykiem emocji podróż po świecie wina, serdecznie zapraszam.
(W powyższym skorzystałem niecnie z kilku myśli zawartych we wstępnie do Zbrodni i wina, wydały mi się bowiem nader trafne i dobrze wyrażone).





czwartek, 30 stycznia 2014

Wino w samolocie

Mój ostatni lot liniami LOT pozostawił – oględnie mówiąc – niemiłe wspomnienie. Pisząc ostatni mam na myśli zarówno to, że ostatnio skorzystałem właśnie z tej linii lotniczej, jak i to, że skorzystałem z niej, mam nadzieję, po raz ostatni. Linia ta bowiem, bądź co bądź, znana była dotąd nie tylko ze świetnie wykwalifikowanych, choć marnie opłacanych pilotów, nowoczesnej floty na którą nigdy jej nie było stać, ale także z dość przyzwoitego, jak na podniebne warunki, poczęstunku.

Jakież było zatem moje zdumienie, kiedy oczekując smakowitej kanapki i kieliszka argentyńskiego chardonnay, zostałem poczęstowany przez wyniośle milczącą stewardesę (nie znała żadnego języka?) kubkiem wody mineralnej nalanej spod pachy. Otrzymałem też menu, z którego pozwolono mi wybrać sobie dodatkowe przyjemności za skromną opłatą. Tym samym skończyły się czasy, w których mogliśmy w naszym pięknym kraju wybierać między tanimi i zwykłymi liniami. Teraz także zwykłe linie są tanie, tyle że drogie – taka, odważna jak na wykładowcę logiki, myśl przyszła mi do głowy, kiedy czekałem na walizkę. A czasu na myślenie miałem sporo, bo równie 45 minut. Pasażerowie Ryanaira, którzy wylądowali w Balicach kwadrans po moim samolocie, zdążyli już zebrać swoje bagaże, zanim na taśmie pokazały się pierwsze LOT-owskie kufry. Może trzeba było pomóc przy wyładunku zamiast lecieć, jak Bóg wie kto, do terminala?



Takie i inne niemiłe myśli chodziły mi głowie, dopóki nie wpadła mi w ręce książeczka Grahama Hardinga zatytułowana A Wine Miscellany, czyli „Winne różności”. Wśród tamtejszych różności odnalazłem kilka ciekawych uwag na temat spożywania wina w samolocie, którymi spieszę się podzielić, bo zmusimy mnie one, przyznaję, do refleksji, że być może całkiem słusznie nasączono mnie w rodzimej linii lotniczej Kroplą Beskidu miast beczkowego chardonnay.

Oto bowiem na przeszkodzie delektowania się winem w kabinie samolotu stoi w pierwszej kolejności nadzwyczajna suchość powietrza, szczególnie odczuwana podczas lotów międzykontynentalnych. Obrazowo rzecz ujmując, podczas gdy w warunkach saharyjskich wilgotność powietrza spada średnio do 20 procent, podczas wielogodzinnego lotu na wysokościach przelotowych zniża się ona do zaledwie kilku procent! Żeby nasze kubki smakowe mogły w tych warunkach doświadczyć jakichś wrażeń, potrzeba wina o naprawdę mocnych owocowych aromatach, niskiej taniczności i wysokiej kwasowości.

Na nasze smakowe i zapachowe impresje ma także istotny wpływ ciśnienie. Około 1030 hektopascali stwarza idealne warunki do degustacji wina – ciśnienie w kabinie samolotu spada nierzadko do 750 hPa (to tyle, ile na wierzchołku Rysów).

I jeszcze jedna istotna okoliczność. W odzyskiwanym przez klimatyzatory powietrzu wypełniającym kabinę samolotu jest znacznie mniej tlenu niż w tym, którym oddychamy na co dzień. Niski poziom tlenu spowalnia proces metabolizacji alkoholu. Dwa kieliszki w chmurkach mogą więc wpłynąć na nasze samopoczucie jak trzy lub cztery spożyte na poziomie morza.

Kto więc żałował dotąd, że mu Lufthansa (w niej ostatnia nasza nadzieja i ucieczka!) nie podała w plastikowym kieliszku burgunda, ten niech z ufnością przyjmie w zamian nowoświatowe bomby owocowe. Jeśli jest dla nich gdzieś właściwe miejsce we wszechświecie, to z całą pewnością między siódmym a jedenastym kilometrem nad poziomem morza. Co piszę, świadom własnej hipokryzji, na wysokości bezwzględnej 120 m, przy kieliszku shiraza z Barossy...