logo

czwartek, 30 stycznia 2014

Wino w samolocie

Mój ostatni lot liniami LOT pozostawił – oględnie mówiąc – niemiłe wspomnienie. Pisząc ostatni mam na myśli zarówno to, że ostatnio skorzystałem właśnie z tej linii lotniczej, jak i to, że skorzystałem z niej, mam nadzieję, po raz ostatni. Linia ta bowiem, bądź co bądź, znana była dotąd nie tylko ze świetnie wykwalifikowanych, choć marnie opłacanych pilotów, nowoczesnej floty na którą nigdy jej nie było stać, ale także z dość przyzwoitego, jak na podniebne warunki, poczęstunku.

Jakież było zatem moje zdumienie, kiedy oczekując smakowitej kanapki i kieliszka argentyńskiego chardonnay, zostałem poczęstowany przez wyniośle milczącą stewardesę (nie znała żadnego języka?) kubkiem wody mineralnej nalanej spod pachy. Otrzymałem też menu, z którego pozwolono mi wybrać sobie dodatkowe przyjemności za skromną opłatą. Tym samym skończyły się czasy, w których mogliśmy w naszym pięknym kraju wybierać między tanimi i zwykłymi liniami. Teraz także zwykłe linie są tanie, tyle że drogie – taka, odważna jak na wykładowcę logiki, myśl przyszła mi do głowy, kiedy czekałem na walizkę. A czasu na myślenie miałem sporo, bo równie 45 minut. Pasażerowie Ryanaira, którzy wylądowali w Balicach kwadrans po moim samolocie, zdążyli już zebrać swoje bagaże, zanim na taśmie pokazały się pierwsze LOT-owskie kufry. Może trzeba było pomóc przy wyładunku zamiast lecieć, jak Bóg wie kto, do terminala?



Takie i inne niemiłe myśli chodziły mi głowie, dopóki nie wpadła mi w ręce książeczka Grahama Hardinga zatytułowana A Wine Miscellany, czyli „Winne różności”. Wśród tamtejszych różności odnalazłem kilka ciekawych uwag na temat spożywania wina w samolocie, którymi spieszę się podzielić, bo zmusimy mnie one, przyznaję, do refleksji, że być może całkiem słusznie nasączono mnie w rodzimej linii lotniczej Kroplą Beskidu miast beczkowego chardonnay.

Oto bowiem na przeszkodzie delektowania się winem w kabinie samolotu stoi w pierwszej kolejności nadzwyczajna suchość powietrza, szczególnie odczuwana podczas lotów międzykontynentalnych. Obrazowo rzecz ujmując, podczas gdy w warunkach saharyjskich wilgotność powietrza spada średnio do 20 procent, podczas wielogodzinnego lotu na wysokościach przelotowych zniża się ona do zaledwie kilku procent! Żeby nasze kubki smakowe mogły w tych warunkach doświadczyć jakichś wrażeń, potrzeba wina o naprawdę mocnych owocowych aromatach, niskiej taniczności i wysokiej kwasowości.

Na nasze smakowe i zapachowe impresje ma także istotny wpływ ciśnienie. Około 1030 hektopascali stwarza idealne warunki do degustacji wina – ciśnienie w kabinie samolotu spada nierzadko do 750 hPa (to tyle, ile na wierzchołku Rysów).

I jeszcze jedna istotna okoliczność. W odzyskiwanym przez klimatyzatory powietrzu wypełniającym kabinę samolotu jest znacznie mniej tlenu niż w tym, którym oddychamy na co dzień. Niski poziom tlenu spowalnia proces metabolizacji alkoholu. Dwa kieliszki w chmurkach mogą więc wpłynąć na nasze samopoczucie jak trzy lub cztery spożyte na poziomie morza.

Kto więc żałował dotąd, że mu Lufthansa (w niej ostatnia nasza nadzieja i ucieczka!) nie podała w plastikowym kieliszku burgunda, ten niech z ufnością przyjmie w zamian nowoświatowe bomby owocowe. Jeśli jest dla nich gdzieś właściwe miejsce we wszechświecie, to z całą pewnością między siódmym a jedenastym kilometrem nad poziomem morza. Co piszę, świadom własnej hipokryzji, na wysokości bezwzględnej 120 m, przy kieliszku shiraza z Barossy...